Stare przysłowie mówi, żeby nie
chwalić dnia przed zachodem słońca, a książki przed dotarciem do ostatniego
zdania i ostatniej kropki. Ja Monsa Kallentofta pochwaliłem, wyraz swego
uwielbienia na portalu społecznościowym dałem, a teraz, po skończeniu „Wodnych aniołów”, na recenzję pełną zachwytów i superlatyw ochoty nie mam, w ogóle
znowu czuję się oszukany, wpuszczony w skandynawski kanał z kryminałami. Po raz
kolejny, dodam.
Nigdy nie rozumiałem fenomenu Stiega Larssona i jego „Millennium", a część jego ogromnego sukcesu zrzucałem
zawsze na ten nieszczęsny zawał serca, który pozbawił Larssona nie tylko
możliwość korzystania z owoców sukcesu, ale i życia. A przeczytałem tę trylogię
dwa razy, żeby wszystko zrozumieć, niczego, broń Boże, nie przegapić, temat pogłębiłem
setką artykułów, wszelkich możliwych analiz, nie wspominając o recenzjach, i
nawet książkę wieloletniej partnerki Larssona, Evy Gabrielsson, przeczytałem. I
nic. Nadal nie rozumiem, i już chyba w tej niewiedzy umrę. Dużo bardziej cenię
sobie Trylogię Leifa GW Perssona, a jedyny zarzut jaki mogę jej postawić to
zupełnie niepotrzebny drugi tom, który już z racji mniejszej niż dwa pozostałe
objętości, wygląda jakby był dopisany przypadkiem, na specjalne życzenie
wydawcy, który marzył o nowej trylogii rodem ze Szwecji.
Wracając do „Wodnych aniołów”
Monsa Kallentofta, które na okładce wydawca reklamuje, jakże miłym memu sercu,
sloganem: „Nie zawracajcie sobie głowy Stiegiem Larssonem, Kallentoft jest
lepszy”. Niestety, w tej reklamie zbyt dużo prawdy nie ma. Kallentoft owszem,
pisze sprawnie, jak już człowiek przyzwyczai się do narracji w czasie
teraźniejszym, ale „Wodne anioły” nie porywają, „Millennium" Larssona też
mnie nie zachwyciło, ale z pewnością porwało.
Główną bohaterką jest policjantka
Malin Fors, sucha alkoholiczka, z przestrzeloną macicą i dorastającą córką, z
którą kontakty ma co najmniej osobliwe. Dodać do tego trzeba, że znowu
zainwestowała swoje uczucia w złego faceta, który okazał się, cytując moją
znajomą, „złamasem”.
Malin Fors prowadzi śledztwo w
sprawie zabójstwa małżonków, którzy zostali zastrzeleni we własnym domu, dodam,
że nawet we własnym jacuzzi, stąd chyba tytuł „Wodne anioły”, co musicie
przyznać, jest metaforą dość grubo ciosaną. A jakby tego było mało, to ich
pięcioletnia adoptowana córka Ella, zaginęła. I właściwie koniec. Nic więcej
nie zapamiętałem, poza zakrojonym na szeroką skalę śledztwem, które prowadzi
tak wielu policjantów, że trudno zapamiętać ich wszystkich imiona, i które zbyt
wielkiego emocjonalnego ładunku ze sobą nie niesie. Nie mówiąc o błyskotliwych
autorskich zmyłkach, czy nagłych zwrotach akcji.
I tak się to toczy przez trzysta
stron, aż nasi dzielni policjanci wyjeżdżają do Wietnamu, aby złoczyńcę złapać,
sprawę ostatecznie rozwiązać, winnych ukarać. Aż dziwne, że nie wybierają się
tam całym oddziałem, a jedynie we dwoje. Może dzięki temu, cytuję: „Malin i
Zeke bez problemu wwieźli do kraju rozłożone na części pistolety. Celnicy nie
sprawdzali ich bagażu.”, jak to dobrze, że to tylko fikcja i
to bardzo naciągana, bo inaczej 11 września groziłby nam trzy razy w tygodniu.
I jeszcze z ciekawostek dodam, że
„Johanowi nie udało się znaleźć zbyt wiele o Sonnym Levinie, a rodzice, których
wczoraj przesłuchiwali, mieli o nim do powiedzenia same dobre rzeczy.”, ale za
to już dwie strony dalej: „Niejaka Agda Levin, osiemdziesiąt osiem lat, zmarła
dziesięć miesięcy temu i pozostawiła swojemu synowi dom we Vreta Kloster”.
Ciekawe, prawda? Albo coś przegapiłem, albo zrobił to
tłumacz/redaktor/korektor, a może i sam autor.
I to właściwie tyle. Jakichś
plusów szukam, ale znaleźć je ciężko, wszystko jest konwencjonalne, jakby
pisane było na kursie creative writing, lub według podręcznika pisania
bestsellerów. Na plus zapisałbym jedynie główną bohaterkę, szczególnie wtedy,
kiedy trudno „jej się oprzeć znieczulającemu działaniu alkoholu” – to cytat z
okładki, wtedy ją naprawdę lubiłem.
Podsumowując, przeczytać można,
tym bardziej, jak nie ma nic na tzw. podorędziu, ale lepiej te czterdzieści
złotych przeznaczyć na co innego, a jeśli już koniecznie chcecie skandynawski
kryminał to polecam „Ciemne sekrety”.
"Sucha alkoholiczka z przestrzeloną macicą i dorastającą córką", dobre;) Zapisuję sobie trylogię Leifa GW Perssona, bo nie znałam:)
OdpowiedzUsuńGdyby nie zupełnie niepotrzebny 2. tom, mielibyśmy doczynienia z trylogią doskonałą :-)
UsuńWitaj w klubie, tez nie kumam fenomenu Millenium, ale nawet sobie nie wyobrazam, ze moglabym te nieszczesne tomiszcza przeczytac dwa razy, pozbylam sie ich przy pierwszej mozliwej okazji. Okej, moze pierwszy tom jest jeszcze w miare, ale pozniej to juz jakas pomylka. Od tej pory trzymam sie z daleka od kryminalow, a skandynawskich to juz wogole.
OdpowiedzUsuńWszystkich kryminałów skandynawskich bym nie skreślał, ale jest ich coraz więcej, i coraz częściej znaleźć wśród nich można pozycje ledwie przeciętne.
UsuńTo ja mam chyba mały móżdżek, bo mnie się Millenium (zwłaszcza pierwsza część) bardzo podobało ;-) Fenomen czy nie, to solidny kryminał.
OdpowiedzUsuńJak to mówią: jednemu Krysia, drugiemu Marysia... się podoba ;-)
UsuńCena mnie odstrasza jeśli mam być szczera.
OdpowiedzUsuńmnie również ...
UsuńTrylogia Millenium jest dobra, ale nie każdemu się podoba - i to zupełnie normalne. Chyba jeszcze nie napisano książki, która miałaby samych fanów;)
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o recenzję - "Wodnych aniołów" nie znam, za to czytałam kiedyś "Jesienną sonatę" tego samego autora. I kiedy już przyzwyczaiłam się do dziwnego sposobu narracji, całość bardzo mi się podobała. Twój tekst nie odstrasza mnie od poznania kolejnych powieści Kallentofta, chociaż muszę przyznać że wskazane przez Ciebie błędy nieco ostudziły mój zapał;)
Uwielbiam kryminały rodem ze Skandynawii,jednak po Twojej recenzji chyba faktycznie poszukam czegoś innego. Pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuń