W triatlonie można się zakochać,
od pierwszego wejrzenia i na całe życie, wystarczy obejrzeć kawałek relacji z
mistrzostw świata na dystansie Ironman rozgrywanych na Hawajach, żeby wpaść po
uszy jak nastolatka w piątej klasie, która obiecuje koledze, że zostanie jego
żoną.
Myślałem, że przelecę przez „Bez ograniczeń” niczym Chrissie Wellington przez swój pierwszy maraton, w 3 godziny
i 8 minut, kto choć trochę w życiu przebiegł, ten wie jak szybko musiała biec. Tymczasem
męczyłem się, jakbym biegł z grupą maratończyków amatorów, która będzie walczyć
o zmieszczenie się w limicie czasu. Lektura zajęła mi ponad tydzień, już po 70
stronach umęczony byłem jakbym przy okazji w dwóch Ironmanach wystartował,
przypominam: 3,8 km
pływania, 180 km
na rowerze plus maraton.
Przed rozpoczęciem lektury znałem
całą drogę, jaką przeszła Chrissie. Od pracy dla rządu brytyjskiego, poprzez
próbę zmieniania świata (jakże pociesznie brzmią jej refleksje), aż po zostanie
w wieku trzydziestu lat zawodową triatlonistką. Cztery razy wygrywała
mistrzostwo świata na dystansie Ironman, ani razu na tym dystansie nie poniosła
porażki, przegrywała jedynie na krótszych triatlonowych dystansach, faktycznie
najtwardsza kobieta na ziemi, jak bije po oczach podtytuł na okładce. Żadnych
niespodzianek, wszystko wiedziałem, a Chrissie starała się mnie zaciekawić od
początku swoją opowieścią, co było misją skazaną na niepowodzenie, bo żeby pisać,
nie wystarczy być czterokrotną mistrzynią najtrudniejszego jednodniowego
wyścigu na świecie, potrzeba również odrobiny talentu literackiego lub
zatrudnienia ghostwritera, który pozbawiłby wzniosłe myśli Chrissie nadmiaru
patosu.
Gdyby rozbić tę książkę na dwie
części, które roboczo możemy nazwać: Chrissie zbawia świat oraz Chrissie i
sport, to niestety okażę się, że dla kibica sportowego pierwsza część jest
ciężkostrawnym gniotem, a część druga jest jedynie spisem zawodów, które nasza
bohaterka zazwyczaj wygrywa, co przypomina rubrykę z wynikami w Przeglądzie
Sportowym. I skoro Chrissie Wellington jak twierdzi: „Wszystko, co robię nie
dość perfekcyjnie, traktuję jako słabość”, to pisanie kolejnych książek powinna
sobie darować.
Dotychczas wszystkie książki
Wydawnictwa Galaktyka połykałem w tempie dobrego treningu interwałowego, nawet
„14 minut” Alberto Salazara, będącą bardziej książką o odnajdywaniu Boga niż o
bieganiu. „Urodzonych biegaczy” Christopher McDougalla uwielbiam i przeczytałem
ją już kilkakrotnie, i będę do niej wracał, tak jak wracam do „Jedz i biegaj”Scotta Jurka, natomiast książka Chrissie Wellington będzie prawdopodobnie
pokrywać się kurzem na półce.
Miałem krótki okres fascynacji
triatlonem, stąd wzięła się m.in. moja znajomość życiorysu Chrissie, nadal
pamiętam o tej krótkiej, platonicznej miłości, tak jak pamięta się o miłościach
ze szkoły podstawowej. I tylko dzięki temu sentymentowi polecam tę książkę, ale
raczej fanom triatlonu. Ona nawet jako podręcznik motywacyjny, by „żyć bez
ograniczeń” wypada słabo.
„Bez ograniczeń” Chrissie Wellington, Wydawnictwo Galaktyka, 2013
Nie jestem fanką triatlonu, raczej fanką dobrej literatury. Niestety, nie każdy ma talent pisarski. I dobrze byłoby, gdyby ktoś to uświadomił tym wszystkim znanym ludziom, którzy biorą się za pisanie.
OdpowiedzUsuńKsiążka dziełem literackim nie jest, może chwilami czyta się ją ciężko, ale mnie jednak wciągnęła. Tzn. wciągnęła tak naprawdę od momentu, gdy Chrissie zajęła się zawodowo triathlonem pod okiem Bretta Suttona (bardzo ciekawa postać notabene). Wstęp o ratowaniu i zbawianiu świata rzeczywiście dłużył się niemiłosiernie, a Chrissie mnie chwilami wkurzała swoją naiwnością. Mimo to, osobie, która o Chrissie przedtem nie widziała nic (czyli mnie) rzucił ten przynudnawy wstęp światło na to, jakim ona jest człowiekiem, na jej nietypową osobowość, charakter, chorobliwy wręcz wewnętrzny przymus bycia najlepszą. Mnie opisy poszczególnych ajronmenów i zwycięstw Chrissie wciągały jak dobra paczka chipsów, których nie jem, do tego z początku z niedowierzaniem, później już z zaciekawieniem czytałam listy i maile Suttona, których styl był dość... oryginalny. Ja bym z takim osobnikiem nie wytrzymała ani chwili. Ale co by nie powiedzieć, dużo dzięki niemu osiągnęła, a może na takim poziomie ajronmena tego typu bodźce, nie tylko te fizyczne, ale i psychiczne są potrzebne (np. przebiec maraton na bieżni w klaustrofobicznej klitce). Piszesz, że książkę polecasz fanom triathlonu i może właśnie dlatego mnie zainteresowała, bo gdzieś ten tri mi już chodził po głowie. Czy mnie zmotywowała? Trudno powiedzieć, ale raczej motywacja wyszła ze mnie samej, nie potrzebowałam do tego książki.
OdpowiedzUsuńTo chyba mój najdłuższy komentarz pod postem ever, to się więcej razy nie powtórzy, obiecuję :)
Akurat w tym względzie mogła skorzystać z przykładu Armstronga i wziąć sobie kogoś do pomocy przy pisaniu :-) Pewnie książka byłaby krótsza, ale sensowniejsza.
UsuńA komentarz robi wrażenie - nie tylko długością :-)
Triatlon nie leży w kręgu moich zainteresowań, ale polecę tę książkę mojemu kuzynowi.
OdpowiedzUsuńMój tata jest doświadczonym maratończykiem i pomimo tego, że nie jest zainteresowany triatlonem, podrzuciłabym mu tę książkę - gdyby tylko była dobra.
OdpowiedzUsuń