Stare przysłowie mówi, żeby nie
chwalić dnia przed zachodem słońca, a książki przed dotarciem do ostatniego
zdania i ostatniej kropki. Ja Monsa Kallentofta pochwaliłem, wyraz swego
uwielbienia na portalu społecznościowym dałem, a teraz, po skończeniu „Wodnych aniołów”, na recenzję pełną zachwytów i superlatyw ochoty nie mam, w ogóle
znowu czuję się oszukany, wpuszczony w skandynawski kanał z kryminałami. Po raz
kolejny, dodam.
Nigdy nie rozumiałem fenomenu Stiega Larssona i jego „Millennium", a część jego ogromnego sukcesu zrzucałem
zawsze na ten nieszczęsny zawał serca, który pozbawił Larssona nie tylko
możliwość korzystania z owoców sukcesu, ale i życia. A przeczytałem tę trylogię
dwa razy, żeby wszystko zrozumieć, niczego, broń Boże, nie przegapić, temat pogłębiłem
setką artykułów, wszelkich możliwych analiz, nie wspominając o recenzjach, i
nawet książkę wieloletniej partnerki Larssona, Evy Gabrielsson, przeczytałem. I
nic. Nadal nie rozumiem, i już chyba w tej niewiedzy umrę. Dużo bardziej cenię
sobie Trylogię Leifa GW Perssona, a jedyny zarzut jaki mogę jej postawić to
zupełnie niepotrzebny drugi tom, który już z racji mniejszej niż dwa pozostałe
objętości, wygląda jakby był dopisany przypadkiem, na specjalne życzenie
wydawcy, który marzył o nowej trylogii rodem ze Szwecji.