Gdybym był niepokornym
dziennikarzem, albo takowym krytykiem, gdybym pracował w jakimś wSieciowym
tygodniku, albo w takim, co to zawsze do rzeczy pisze, to na pewno nazwałbym Joannę Bator salonową pisarką, i w tym krótkim epitecie zawierałby się cały
stosunek do jej osoby i nade wszystko do jej twórczości. A może nawet
poszedłbym o krok dalej i nazwał ją przedstawicielką „ideologii gender”, albo
jeszcze dalej i mianowałbym ją naczelnym ideologiem (bo przecież nie
ideolożką!). To tak tytułem wstępu, a skoro wyzwiska mamy już za sobą, to
możemy przejść do zasadniczej częśći wpisu, czyli recenzji powieści pani Bator
„Ciemno, prawie noc”.
Mówiąc szczerze, nie licząc
kilkunastu felietonów, które zdarzyło mi się przeczytać, „Ciemno, prawie noc”
to mój pierwszy kontakt z twórczością Bator. I tak w ramach kolejnych wyznań,
to muszę również przyznać, że przez wiele lat nie potrafiłem jej odróżnić od
Grażyny Plebanek. Nie potrafiłem określić, która z nich napisała „Chmurdalię”, a która „Dziewczyny z Portofino”. Nie umiałem również rozpoznać żadnej z
nich na zdjęciach. Aż do czasu, kiedy na stronie polityka.pl przeczytałem jej wypowiedź, powtórzoną później w magazynie "Książki",
NR 4 (11) grudzień 2013. Wypowiedź cytuję w całości, bo jest, używając języka
pani Bator, przecudowna: