Gdybym był niepokornym
dziennikarzem, albo takowym krytykiem, gdybym pracował w jakimś wSieciowym
tygodniku, albo w takim, co to zawsze do rzeczy pisze, to na pewno nazwałbym Joannę Bator salonową pisarką, i w tym krótkim epitecie zawierałby się cały
stosunek do jej osoby i nade wszystko do jej twórczości. A może nawet
poszedłbym o krok dalej i nazwał ją przedstawicielką „ideologii gender”, albo
jeszcze dalej i mianowałbym ją naczelnym ideologiem (bo przecież nie
ideolożką!). To tak tytułem wstępu, a skoro wyzwiska mamy już za sobą, to
możemy przejść do zasadniczej częśći wpisu, czyli recenzji powieści pani Bator
„Ciemno, prawie noc”.
Mówiąc szczerze, nie licząc
kilkunastu felietonów, które zdarzyło mi się przeczytać, „Ciemno, prawie noc”
to mój pierwszy kontakt z twórczością Bator. I tak w ramach kolejnych wyznań,
to muszę również przyznać, że przez wiele lat nie potrafiłem jej odróżnić od
Grażyny Plebanek. Nie potrafiłem określić, która z nich napisała „Chmurdalię”, a która „Dziewczyny z Portofino”. Nie umiałem również rozpoznać żadnej z
nich na zdjęciach. Aż do czasu, kiedy na stronie polityka.pl przeczytałem jej wypowiedź, powtórzoną później w magazynie "Książki",
NR 4 (11) grudzień 2013. Wypowiedź cytuję w całości, bo jest, używając języka
pani Bator, przecudowna:
Piszę tylko przy biurku, które stoi w miejscu, gdzie akurat mieszkam. Gdy jestem w drodze, nie piszę, nic nie notuję. To, co ważne, zapamiętam. Biurko musi stać naprzeciwko okna. Okno musi być odsłonięte. Żadnych firan i zasłon. Biurko musi być czyste, klawiatura przed pisaniem wypolerowana i lśniąca. Nigdy nie mam na biurku przypadkowych rzeczy i bałaganu. Zaczęłam pisać, gdy znalazłam harmonię i spokój, moje biurko to odzwierciedla. Przed pisaniem sprawdzam, czy wszystko jest na swoim miejscu. Na warszawskim biurku araukaria rośnie w starej chińskiej wazie, obok kocia czaszka, która przypomina mi o innych zwierzętach, które zżarłam, zanim zostałam wegetarianką. Na tokijskim – dwie laleczki kokeshi ze szkoły mistrza Usaburo Okemoto. Zanim otworzę tekst, odkurzam ich czarne gładkie główki. Na każdym biurku muszę mieć do pisania dzban zielonej japońskiej herbaty. Nigdy niczego nie jem przy pisaniu, nie podjadam. Nie piję alkoholu. Przyjemność pisania tekstu ma charakter erotyczny – do seksu i pisania przydaje się kąpiel i dbałość o ciało, piękny strój, choć akurat do pisania się z niego nie rozbieram. Mój strój roboczy to yukata, lekkie bawełniane kimono. Mam dużą zdolność koncentracji, ale wytrąca mnie z niej parę rzeczy, które są w moim domu stanowczo zakazane: gadający telewizor, zła muzyka, zapach smażonego mięsa. Gdy piszę, muszę mieć tekst wyjustowany z prawej i lewej strony, jak wezbrana sunąca szybko rzeka. Każdy inny układ mnie irytuje. Dopiero gdy książka jest gotowa, robię akapity i marginesy, ale pisząc zawsze wiem, gdzie powinny być.
Gdyby był dumnym posiadaczem
laleczek kokeshi, to być może odkurzyłbym ich gładkie główki, gdyby na moim
biurku stała kocia czaszka, spojrzałbym na nią wspominając mój mało
wegetariański obiad, ale niestety stukać muszę dalej, bez żadnej pomocy. A
tymczasem w tej recenzji mam jak na razie przydługawy wstęp i obszerny cytat;
gdybym był niepokornym dziennikarzem, to z pewnością straciłbym robotę.
Przyznaję, wpadłem w tę powieść
jak w studnię. Co prawda entuzjazm trwał tylko niewiele ponad sto stron, ale zawsze
lepsze to niż nuda i mozolne przebijanie się przez tekst, który ani nie
ciekawi, ani nie wciąga.
Z kronikarskiego obowiązku krótko
o fabule: młoda dziennikarka Alicja Tabor wraca do rodzinnego Wałbrzycha, żeby
zebrać materiały do reportażu o zaginionych w tym mieście dzieciach. Czyli
fabularnie pomysł cienki jak żyletka, nazwisko bohaterki również, jakby autorka
chciała powiedzieć o niej: „To ja, ale tak nie do końca, no wiecie, inteligentni
jesteście, ale w razie czego chętnie pomogę”.
Nim fabuła zaczęła mnie nudzić, a
kolejne strony zaczęły dłużyć się niemiłosiernie moją uwagę przykuły porównania
używane, a właściwie nadużywane, przez autorkę. Nic w tej powieści nie może
normalnie, wszystko musi być „jakieś”. Garść przykładów, bo na razie wyśmiewam,
oczerniam, a dowodów brak: "spojrzał
na mnie spod
krzaczastych brwi oczami
twardymi jak chitynowe pancerzyki", "w połowie
drogi krajobraz pofałdował się jak wzburzona wiatrem woda", "a jej
wargi nadymały się jak dwie opony tuż przed eksplozją" i tak dalej przez
prawie pięćset stron. Właściwie można odnieść wrażenie, że pani Bator dysponuje
jakimś niezwykle nowoczesnym programem do pisania, który nie puści autora
dalej, jeśli ten na każdej stronie nie umieści kilku (choć pewnie czasami i
kilkunastu) porównań.
I taka jak te porównania, jest
cała powieść, niby błyskotliwa, a tak naprawdę niewiele w niej oryginalności, a
jedynie powielane kalki. Jeśli Wałbrzych to bieda-szyby, wyprawy do centrum
handlowego i ogólnie rozlewająca się zewsząd bieda (już bez szyby). Jeśli
internet, to jadowity bluzg (trzy rozdziały będące zapisem internetowego
czatu), jakby pani Bator chciała nam powiedzieć: „Zobaczcie jak się
poświęciłam, przebiłam się przez ten netowy bełkot, przez jątrzący się z
każdego słowa hejt, ja! Dla dobra mojej powieści, ja!” Tylko, że te trzy
rozdziały nic tak naprawdę do fabuły nie wnoszą, a są przejaskrawione,
wyolbrzymione i podejrzewam, że przez wielu czytelników, najnormalniej w świecie,
pomijane. Nie podejrzewam, że autorka zrobiła to świadomie, ale muszę przyznać,
że doskonale wcieliła w życie radę Mickey Spillane’a, który mówił: „Tylko
jedna rzecz sprzedaje się lepiej niż przemoc: przemoc, połączona z seksem”. A
przemocy w „Ciemno, prawie noc” jest sporo, seksu nieco mniej, ale za to główna
bohaterka uprawia go... w śniegu, na wolnym powietrzu, w listopadzie... A po
samym akcie, bohaterowie niczym nie zrażeni, a już na pewno nie zimnem, leżą
sobie w tym śniegu. („Uniosłam się na łokciu i popatrzyłam na Marcina. Leżał z zamkniętymi oczami, na jego
ciemnych włosach osiadał śnieg. Między spodniami i bluzą zobaczyłam skrawek
nagiego ciała i pępek. Był bardzo ładny.”) Zdaje się, że na moment zielona
herbata pozbawiła Bator rozumu.
Być może rada Spillane’a to uproszczenie,
bo przecież w „Ciemno, prawie noc” mamy jeszcze bohaterów z życiorysami
bogatymi jak podręcznik do historii powszechnej, obraz przaśnego polskiego
katolicyzmu, który z chrześcijaństwem ma niewiele wspólnego i mnóstwo kotów,
które wylewają się z kart tej powieści, niemal równie obficie jak wspomniane
wyżej porównania.
Są jeszcze kotojady, nie będę
wyjaśniał kto to lub co to, ale wydaje się, że los naszych dachowców jest poważnie
zagrożony. Teraz każdy aspirujący do miana pisarza adept, mając na uwadze
sukces „Ciemno, prawie noc”, za punkt honoru uzna posiadanie kociej czaszki,
jako źródła natchnienia, a w konsekwencji nagród i miana „Najlepszej Powieści
Roku”, a że w naszym kraju coraz więcej autorów przypada na jednego czytelnika,
to kocia egzystencja ma się czego obawiać. I jest to zagrożenie znacznie
bardziej realne, niż wydumane kotojady z powieści Bator.
Nieźle Ci to wyszło, milutki tekst :) Pewnie nie spodobałby mi się tak bardzo gdybym należała do fanów pani Bator czy Tabor. Miałam tą książkę przez chwilę, przejrzałam, odstraszył mnie ten netowy bełkot. W ostateczności, nie przeczytałam nic prócz pierwszego rozdziału. Ale jedno muszę przyznać Bator tytuł jest pierwsza klasa, brzmi tak intrygująco ...
OdpowiedzUsuń